Piętnaście lat po Casino Royale niewielu zaprzeczy, że znaczek Daniela Craiga na franczyzie Jamesa Bonda był przełomowy. W najnowszej i ostatniej gwieździe wszystko, co było wcześniej, znajduje odwet. Jest też miejsce na ostatnie uderzenie w progresji. „No Time to Die” trzeszczy energią swojej znakomitej obsady i wsypuje bombardowanie i widowisko do tygla, który już dawno się wygotował. Jest to raczej zbyt głupie, jak na własne dobro, i nie może pokonać Skyfall w rankingu pięciu przejazdów Craiga, ale mimo to okazuje się lepszy.
Rozpoczyna się misja, która zmienia wszystko… No Time To Die w kinach
To nie Covid-19 jako pierwszy opóźnił „Nie ma czasu na śmierć ”, dwudziesty piąty z opowieści Eona o opowieściach Iana Fleminga. Z pewnością pandemia przesunęła datę premiery w kwietniu 2020 r., Ale na długo wcześniej to odejście pewnego reżysera Danny’ego Boyle’a jako pierwsze wstrząsnęło łodzią. Można sobie wyobrazić, że autor Trainspotting i Slumdog Millionaire bardziej odczułby swoją osobowość w filmie o Bondzie niż jego następca – Cary Joji Fukunaga. Zamiast tego to własny głos i wizja Craiga zdaje się pulsować w filmie. Aktor mógł kiedyś zadeklarować samobójstwo jako preferujące zrobienie kolejnego Bonda po Spectre, ale uwielbienie, które pokazuje tutaj Craig, mówi znacznie głośniej. Jeśli chodzi o wypisanie się z franczyzy, nikt nie zrobiłby tego lepiej.
Przechodząc od bałaganu pozostawionego Fukunaga przez Sama Mendesa ostatnim razem, No Time to Die wykonuje znacznie lepszą robotę niż Spectre w łączeniu pięciu funkcji Craiga na siedzeniu kierowcy. Mniej retconu, więcej dobrze zarobionych przypływów i odpływów. Wszystkim w biegu pojawiają się wezwania – niektóre bardziej rażące niż inne – i represje za postacie dawno pozostawione w tyle. Z pewnością jedną z wielu przyjemności Bonda z epoki Craiga była ulepszona rola, która zapewniła wciągającą i stałą obsadę wspierającą. Naomi Harris, Ralph Fiennes i Rory Kinnear są bardzo mile widziani po powrocie tutaj, podczas gdy Q Bena Whishawa zostanie gwałtownie pominięte, jeśli następnym krokiem dla serii rzeczywiście okaże się całkowity restart.
W takim przypadku debiutantka trupy Lashana Lynch zostanie całkowicie zmieniona. A wraz z nią publiczność. Jako Nomi, Lynch wnosi styl i rozmach do roli, która jest fajna, zaciekła i odrobinę gwarantowana. Tego samego nie można powiedzieć o kradnącej sceny Ana de Armas, której głupi diament CIA z pewnością skorzystał na dodatkach współautorki Phoebe Waller-Bridge.
Do walki dołącza również pokryty bliznami Lyutsifer Safin, należący do Ramiego Malka. Dług wobec dziwacznych złych Bondów z przeszłości. Jest nikczemnym megalomanem, zbyt znanym i na wpół upieczonym, by kiedykolwiek naprawdę wzbudzić strach. Charyzma jest, ale gdzie jest zagrożenie? Wstęp o zabarwieniu horroru ukazuje zarówno zemstę, która napędza Safina, jak i jego związek z Madeleine Swann (Léa Seydoux), ale jest to spory krok do jego późniejszego obsesyjnego i analnego pragnienia zgładzenia milionów bez bałaganu i brudnych rąk.
Przy wszystkich krokach do przodu proponowanych przez No Time to Die , wzniesienie głupoty jest godnym uwagi, choć często zabawnym, brnięciem do tyłu. Na plan pierwszy wysuwają się głupie, ale zabójcze gadżety i namacalne jest poczucie, że Fukunaga nie ma czasu, by rzeczywistość przeszkadzała w spektaklu. To jest kino fajerwerków na wskroś. Fantazja, cały blichtr, przepych i designerskie zacięcie. To nie jest złe, jeśli jesteś przygotowany na jazdę. Z pewnością włoski wyścig szosowy w pierwszych dziesięciu minutach okazuje się zapierający dech w piersiach, podczas gdy strzelanina z Hawany gra później jak najbardziej elegancki taniec. Chociaż jeden z masakrami karabinów maszynowych. Podczas gdy Edgar Wright ustawiłby ją na coś szybkiego i funky przez The Dammed, tutaj partytura Hanza Zimmera jest sumiennie zaaranżowana. Niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Nie wiadomo, dokąd zmierza franczyza. Z pewnością to kwestia tego, jak odważni Michael G. Wilson i Barbara Broccoli są przygotowani na opuszczenie kopca, niż czy to zrobią. No Time to Die może nigdy nie czuć się odważnym, ale jest taka pewność wykonania, że wiesz, że nadszedł czas na zmiany. Jeśli chodzi o teraźniejszość, Craig płynie wysoko. Rzadko bywał lepszy i nigdy tak definitywnie nie był właścicielem własnego show. Craig wygnał swoich przeciwników już w 2006 roku. Piętnaście lat później trudno uwierzyć, że tacy krytycy kiedykolwiek istnieli.